Moja babcia - Izabela Bułka z domu Matyjewicz urodziła się 14 sierpnia 1929 roku w Tarnowie koło Krakowa. Gdy wybuchła wojna miała 11 lat. Siostra Krysia była kilka lat młodsza. Brat Gieniu urodził się niedługo po wojnie.

Babcia większość swojego życia spędziła w Rycerce Górnej, gdzie mieszkała z rodziną. Najpierw zamieszkała w mieszkaniu szkoły, potem z mężem Czesławem wybudowali dom, do którego wprowadzili się w 1977 roku. Babcia miała jednego syna Wiesława. Pracowała w szkole podstawowej aż do emerytury. Uczyła całą wieś - tak potem opowiadała nam - wnukom na starość.

Z opowiadań babci wiem, że dziadek pracował w sklepie, poza tym "gazdował" na wsi i trudnił się wieloma zajęciami dorywczymi, by przeżyć - jak wtedy wszyscy - głównie handlem i pracą w lesie, w polu. Nie znałam go, bo zmarł wcześnie. Wiem, że pochodził z wielodzietnej rodziny ze wsi. 

Babcia często podkreślała, że życie jest ciężkie, że trzeba się uczyć pracować i modlić. Na wsi poznała wielu życzliwych ludzi. Wśród przyjaciół miała wiele osób ze Śląska, którzy w latach 80-tych pobudowali domki letniskowe w Rycerce.  Były to osoby zamożne: lekarze, adwokaci, inżynierzy, górnicy. "Wczasowicze" przyjeżdżali do Rycerki głównie na wakacje, ferie czy dłuższe weekendy. Wtedy było wesoło. Babcia oferowała im pomoc sąsiedzką i opiekowała się ich domami pod ich nieobecność. W zamian dostawała słodycze, kawę, ubrania, zaproszenie na herbatę, dobre słowo i wsparcie w potrzebie. 

Rodzina z Tanowa odwiedzała ją przynajmniej raz w roku. Babcia jeździła do Tarnowa głównie raz w roku na "groby" rodziców. Czasem zabierała mnie ze sobą.

 Dzieciństwo. Wojna. Tarnów. Okolice getta żydowskiego.

Co pamiętała do końca? Najwcześniejsze lata, wojnę. Kopanie rowów, gdy Niemcy zajęli Polskę, potem szycie, cerowanie odzieży niemieckiej i naprawianie hełmów - tak uniknęła wywózki na roboty. Pracę dla Niemców w fabryce odzieży załatwił jej tata, bo skaleczyła się w piętę i z tego względu nie mogła pracować fizycznie.To ją uratowało.

Pamiętała powrót swojego ojca z wojny i to często nam opowiadała, a my słuchaliśmy z zaciekawieniem i niedowierzaniem. 

Gdy już widział, że Niemcy się wycofują, a wkraczają Rosjanie i wojna się kończy, stwierdził, że wraca do domu z drugiego końca Polski na nogach. Zdjął mundur i przebrał się w ciuchy parobka, wziął kopaczkę i kobiałkę na ziemniaki. I tak szedł, a gdy nadjeżdżali Niemcy udawał, że kopie ziemniaki w polu. Prosił ludzi o jedzenie.Czasem dostał trochę chleba lub ziemniaki. Gdy stanął w drzwiach, to moja mama poznała go jedynie po złotym zębie z przodu. Taki był zmieniony, wychudzony. Ważył zaledwie 35 kg, ale przeżył. Potem w domu doszedł do pełni sił.- wspominała babcia Izabela.

Z historii wiadomo, że:
Niemcy wkroczyli do Tarnowa 7 września 1939 r. Już w listopadzie 1939 r. spalili i wysadzili wszystkie synagogi oraz domy modlitwy (było ich 40). W maju 1940 r. dokonali pierwszej wywózki do obozu koncentracyjnego Auschwitz, obejmującej inteligencję żydowską oraz przywódców partii politycznych. W marcu 1941 r. powstało getto, w którym zamknięto ok. 40 tys. Żydów z Tarnowa, okolic oraz z zagranicy.
Pierwszy aktem ludobójstwa w Tarnowie była tzw. pierwsza akcja. W dniach 11–19 czerwca 1942 r. Niemcy zgromadzili na rynku miejskim tysiące Żydów. Jednocześnie na ulicach miasta oraz na cmentarzu żydowskim rozstrzelano 3 tys. osób, w lesie w pobliskiej Zbylitowskiej Górze zamordowano kolejne 7 tys. osób, a następne 12 tys. wywieziono do obozu zagłady w Bełżcu. We wrześniu 1942 r. wywieziono 5 tys. Żydów do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau oraz 3 tys. Żydów do obozu koncentracyjnego w Płaszowie. Podczas likwidacji getta we wrześniu 1943 r. Niemcy zamordowali na miejscu ok. 10 tys. Żydów, a pozostałych wywieźli do obozu koncentracyjnego w Płaszowie i obozu pracy przymusowej w Szebniach. 

Babcia opowiadała nam jaki terror i strach panował w tych czasach w mieście. Organizowane były łapanki, czyli załadunki ludzi z ulicy jak stali czy szli i wywózka do obozu na roboty. Był Majdanek, Oświęcim i inne. Nie oszczędzali dzieci ani kobiet. W powietrzu huczało od samolotów.Tu i tam co jakiś czas spadała bomba. Gdy miał być nalot, chowaliśmy się do schronu.

Widok getta żydowskiego był przerażający. Ludzie umierali tam z głodu. Błagali przechodzących obok o chleb. Babica była świadkiem jak ktoś się zlitował i rzucił kawałek chleba przez ogrodzenie, po czym został zauważony przez Niemców i rozstrzelany na miejscu. 

Ci Żydzi, którym udało się uniknąć zamknięcia, błagali o pomoc, o ukrycie, nocleg. Moja mama ukrywała nawet raz jedną znajomą rodzinę za szafą przez kilka dni - wspomina babcia Izabela. Wtedy za ukrywanie Żydów czy jakąkolwiek pomoc groziła kara śmierci. Mama zdawała sobie sprawę z ryzyka, jakie wiąże się z udzieleniem pomocy. Ryzyko było ogromne, bo niemiecka policja często kontrolowała mieszkania i domy. Obawiano się też donosów, ale szczęśliwie nikt nie odkrył ich obecności w naszym domu.

Pamiętam jedną Wigilię, jak Niemcy kazali stać robotnikom na mrozie na apelu na baczność kilka godzin. Wielu ludzi tego nie przeżyło. To było okropne.

Po wojnie. Przeprowadzka na wieś do Rycerki Górnej. Praca w szkole.

Po wojnie babcia skończyła Studium Nauczycielskie, po czym wyjechała z Tarnowa z koleżanką również nauczycielką "za pracą" do Rycerki, gdzie były dwa wolne etaty z mieszkaniem.

Uczyła głównie geografii. Była również higienistką w szkole. Czasem wymagająca i surowa, bo jak wielu znajomych wspomina, to były czasy klęczenia na grochu za karę lub zostawania po szkole w "kozie". Czasem dostawało się linijką po rękach. Obowiązkowo noszono granatowe fartuszki.

W Rycerce się osiedliła, wyszła za mąż i urodziła syna. W międzyczasie wybudowali z mężem dom. Doświadczyła ciężkiego życia na wsi oraz przeżyła śmierć męża Czesława, który zmarł na raka 29.10.1973 roku, mając 45 lat. Mój tata, jego syn miał wtedy 16 lat. Bardzo to przeżył. Dom był wówczas jeszcze częściowo niewykończony.

Babcia przeżyła wiele ciekawych chwil podczas wizytacji szkolnych, wycieczek, indywidualnej nauki dzieci. Pamiętam jak uczyła indywidualnie czytać i pisać, liczyć i sznurować buty takiego chłopca z naszej wsi. Dorabiała w ten sposób jeszcze na emeryturze.   

 

 

Wychowywanie wnuków

Babcia doczekała się czworo wnuków. Trzy wnuczki i jednego wnuka. Nauczyła nas ortografii i zamiłowania do książek, do czytania. Pamiętam jak robiła nam dyktanda w domu. Pomagała w lekcjach. Rodzice nie mieli na to czasu, bo pracowali zawodowo. 

Nauczyła nas pacierza i pilnowała byśmy go odmawiali, zabierała nas na msze do kościoła, a potem do kaplicy w Kolonii. Lubiła spacery i to też w nas wpoiła. Zbierała trawy ozdobne i ozdabiała tym dom, zasuszając je w wazonie. Potrafiła się cieszyć z małych rzeczy. Z niezapominajek czy kaczeńcy na łące. Hodowała kury, gęsi, barany jak to na wsi. Robiła też na drutach skarpety i na szydełku piękne serwety.

Nauczyła nas również pracy w ogrodzie, zbierania grzybów. Piekła pyszne ciasta: biszkopt z galaretką i mandarynkami, piszingera, kruche z owocami, z rabarbarem, ze śliwkami. Miała również swoje popisowe sałatki od święta np. z kurczakiem i mandarynkami.

Miała oryginalne ozdoby na choinkę, które sama wykonała z bibuły. Pamiętam zawsze pomagaliśmy ubierać jej wielką choinkę, taką do sufitu. Wieszaliśmy na niej własnoręcznie robione ozdoby, jabłka, orzechy, różowe cukierki z bibuły, szklane bombki i światełka. A w święta zawsze przy choince śpiewaliśmy z babcią kolędy. Dbała, by tę tradycję podtrzymywać. To był piękny czas i piękne chwile.

Jako emerytowana nauczycielka uczestniczyła w uroczystościach szkolnych. Z tego pamiętam taką ciekawostkę, że chociaż była na emeryturze, to udawało nam się korzystać z jej osoby jako "naszej babci-nauczycielki" w szkole. Może to tylko moje postrzeganie, ale nauczyciele nas rozpoznawali i było nam prościej w szkole.

Historia szkoły w Rycerce Górnej opisana jest szczegółowo tutaj 

Uwielbialiśmy słuchać jej opowieści o dawnych czasach, tych wspomnień i dopytywać jak to było dawno, dawno temu. Szczególnie tych z czasów wojny oraz początków życia na wsi, kiedy nie było jeszcze elektryczności, tylko lampy naftowe, a w sklepie w Rajczy czy Soli kupić można było czasem jedynie mąkę, sól, naftę. Resztę ludzie sami robili np. makaron swojski, piekli chleb, sami hodowali zwierzęta i drób na mięso, kury na jajka. Mleko było dojone bezpośrednio od krowy. Zadaniem dzieci było 3 razy w tygodniu iść z bańką po mleko do sąsiada. Nie było komunikacji. Z czasem zrobiono drogę asfaltową przez wieś. Potem zaczęły się pojawiać pierwsze samochody maluchy, łady, syrenki, polonezy. Dzień, w którym przejechał przez wieś pierwszy autobus był pamiętny. To bardzo ułatwiło życie mieszkańcom, bo wcześniej musieli chodzić do Soli przez groń lub pieszo do Rajczy około 10 km po większe zakupy lub by dostać się do miasta Żywca i dalej. Kwitnął przemyt, głownie papierosów i alkoholu. Łatwo było za to trafić do więzienia. Potem w latach 80-tych, gdy wprowadzono stan wojenny znów w sklepach było pusto. Cukier i mięso były na kartki, a przydziały były niewielkie. Gdy w sklepie pojawiła się kawa w momencie zostawała wykupiona. Ubranka dla dzieci i rajstopy bardzo rzadko i w małych ilościach pojawiały się w sklepach, więc ludzie robili co mogli, sami szyli ubrania, robili swetry na drutach, a pierzyny i poduszki z pierza. Narzędzia potrzebne w gospodarstwie domowym również wykonywali własnoręcznie, niektórzy nawet wyplatali koszyki. W każdej wsi był kowal, stolarz, furmani, drwale, cieśle, ślusarze. Ludzie sobie pomagali po sąsiedzku. Sadziło się ziemniaki w polu. Był czas sianokosów i żniw.  Na zimę kisiło się kapustę, w lecie zbierało się jagody, maliny i obiło przetwory z tego co dał sad i las. Zimą był czas  na szydełkowanie czy robienie na drutach w długie wieczory. Tak płynęło życie - według pór roku. Kto miał rodzinę za granicą, ten dostawał paczki, miał lepsze ciuchy, słodycze czy zabawki. Takie to były czasy.

W 2006 roku życia  babcia pochowała syna Wiesława. To było dla niej bardzo bolesne doświadczenie, które  jeszcze bardziej zbliżyło ją "do Boga". Krzyż okazał się jednak tym razem za ciężki i odbił się na jej zdrowiu. Babcia odeszła 14 listopada 2016 roku w wieku 87 lat po wieloletniej chorobie, lecz na zawsze pozostanie w naszej pamięci. 

Cieszmy się każdym dniem, jakby to był nasz ostatni, bo wszak... życie tak szybko mija i czasem tak krótko trwa. Nie wiemy ile zostało nam zapisane. Śpieszmy się kochać ludzi, bo czasem tak szybko odchodzą. Przychodzi mi jeszcze na koniec taka myśl, że na dobre i długie życie czasem trzeba sobie zasłużyć. Jednocześnie nie ważne jest czy nasze życie jest krótkie czy długie, ale ważne jest, jak je przeżyjemy. Zgadzacie się z tym?

Zdjęcia: archiwum rodzinne